Porządki w domu, porządki w sercu
Co roku, zanim zacznie się świąteczne zamieszanie, łapię się na tym samym: najpierw chcę ogarnąć dom. Szafki, szuflady, zakamarki, w których odkłada się nie tylko kurz, ale i to, na co nie miałam czasu, sił albo odwagi. I zawsze - absolutnie zawsze - kończy się tak samo: porządkuję dużo więcej niż rzeczy. Bo w sprzątaniu jest coś oczyszczającego. Coś, co delikatnie wycisza chaos w głowie.
Kiedy wyrzucam to, co już niepotrzebne, nagle robi się więcej miejsca. Nie tylko na półkach, ale też we mnie. Jakby każda posprzątana przestrzeń mówiła: „Zostaw to, co cię męczy. Puść to, co ciągle nosisz”. I naprawdę coś w tym jest. Czasem najmocniej czuję uporządkowanie serca właśnie wtedy, gdy składam ręczniki, układam książki, myję podłogę.
W tych zwykłych czynnościach, w tym powtarzalnym ruchu pojawia się spokój, na który na co dzień nie mam przestrzeni. Sprzątanie nie rozwiązuje moich problemów, ale… zmienia mój sposób patrzenia na nie.
Zdarza się, że zatrzymam się nad jakąś starą rzeczą, zdjęciem, notatką i wraca myśl, którą trzeba było w końcu domknąć. Albo uczucie, które warto w końcu nazwać. Nagle widzę, że tak jak w domu, tak i wewnątrz: czasem trzeba wyciągnąć coś na światło, przetrzeć, przepracować, a czasem po prostu odłożyć na swoje miejsce.










