Moje adwentowe „stop”

Adwent zawsze przynosi mi jedną ważną rzecz: umiejętność zatrzymania się. Nie wielkie postanowienia, nie listy zadań, nie wyścig z czasem. Tylko jedno, ciche „stop”. I w tym roku wyjątkowo mocno to czuję.

Stop pośpiechowi.

Tyle rzeczy chce mnie gonić. Praca, domowe obowiązki, oczekiwania innych i te, które sama sobie dokładam. A Adwent przypomina mi, że nie wszystko musi być „na już”. Nie muszę zdążyć z całą resztą świata. Mogę stanąć. Wziąć oddech. Zgodzić się na rytm, który jest mój, nie cudzy.

Stop porównywaniu.

Święta mają w sobie tak dużo obrazków, że łatwo uwierzyć, że „wszyscy inni” mają lepiej, piękniej, spokojniej. A ja - jak zwykle po swojemu. Adwent uczy mnie, że nie muszę nadążać za niczyją wizją idealnego życia. Wystarczy, że będę wierna swojej drodze. Choćby była skromna, cicha i zwyczajna.

Stop głośnym myślom.

Tym, które wyciągają stare lęki. Tym, które podpowiadają, że za mało robię, za mało jestem, nie pasuję, nie nadążam. W Adwencie gaszę je jedną świecą. Małym płomieniem. Ciszą, którą w końcu dopuszczam do głosu.

Stop udawaniu, że wszystko gra.

Bo nie zawsze gra. I nie musi. Adwent jest czasem czekania, a czekanie często bywa niewygodne. Ale to właśnie tam, w tej niewygodzie, rodzi się coś dobrego. Coś prawdziwego. Coś, co ma sens.

To jest moje tegoroczne „stop”. Proste, spokojne, potrzebne. Chcę je nieść przez kolejne dni, powoli zapalając następne świece i dając sobie czas, którego tak długo sobie odmawiałam. Bo zanim przyjdzie światło, muszę nauczyć się nie biec za nim tylko pozwolić mu do mnie dojść. W swoim tempie. W swoim rytmie. W ciszy, która leczy.

Komentarze