Jest taki czas, który nie ma własnej nazwy. To czas między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Dni płyną wolniej, kalendarz na chwilę traci znaczenie, a świat jakby łapie oddech. Lubię ten moment. Bo niczego ode mnie nie chce. Nie trzeba się spieszyć. Nie trzeba niczego udowadniać. Nie trzeba planować kolejnych kroków. To czas „pomiędzy” - zawieszony, cichy, trochę rozmyty.

W tych dniach łatwiej usłyszeć siebie. Bez gwaru przygotowań, bez świątecznej presji, bez oczekiwań. Można wstać później. Zaparzyć herbatę bez powodu. Usiąść i nie mieć planu.

„Między” to moment, w którym serce samo porządkuje myśli. Nie na zasadzie list i postanowień, ale przez zwykłą obecność. Przez bycie. Przez zgodę na to, że nic nie musi się dziać.

Lubię ten czas, bo przypomina mi, że nie wszystko w życiu musi mieć etykietę. Nie każdy dzień musi być produktywny. Nie każdy moment musi prowadzić do czegoś więcej.

Czasem wystarczy złapać siebie. Sprawdzić, jak się mam. I pozwolić, żeby reszta chwilę poczekała. Bo właśnie w tym „pomiędzy” najłatwiej usłyszeć to, co naprawdę ważne.

Komentarze