Lubię te moje wieczorne spacery po mieście. Niby zwykłe chodzenie między blokami, a jednak… coś w tym jest. Może to te wszystkie okna, które świecą jak małe sceny teatralne. Każde inne, każde ze swoją historią. Idę sobie i patrzę, a to życie gra przede mną jak serial - tylko bez możliwości przewinięcia, bez reklam i, co najlepsze, bez odpowiedzialności za fabułę.

Tu ktoś miesza zupę i wygląda, jakby właśnie przeżywał dramat, bo chyba jednak przesolił. Tam ktoś tańczy w kuchni, pewnie do hitu z lat 90., i aż mnie kusi, żeby mu przyklasnąć. Gdzieś wyżej ktoś wciąga kotu firankę z pyska, a kot udaje, że to wcale nie jego wina (klasyka).

Wieczorne światła mają w sobie coś kojącego. Przypominają mi, że każdy niesie swoją codzienność - czasem piękną, czasem zabawną, czasem trudną. I że nie jestem sama z moimi myślami, z herbatą, z tym dziwnym poczuciem „jeszcze nie wiem, co dalej, ale będzie dobrze”.

Bo każde światło to czyjeś życie. Czyjś śmiech. Czyjaś kłótnia o pilot. Czyjeś marzenia zasłonięte roletą.

A ja idę między nimi, trochę jak turystka w czyjejś codzienności, i myślę, że to wszystko jest takie… ludzkie. Takie zwyczajne, że aż piękne. I że nawet jeśli moje światło świeci teraz w zupełnie innym miejscu niż kiedyś, to świeci. A to znaczy, że idę dalej.

Komentarze