Zostawić po sobie światło

Listopad się skończył. Ten miesiąc zawsze jest dla mnie jak długi, głęboki oddech - trochę chłodny, trochę mglisty, ale konieczny, żeby zobaczyć wyraźniej to, co w środku. Kiedy patrzę na mijające dni, myślę o czymś, co wraca do mnie jak refren: o zostawianiu po sobie światła. Nie zawsze trzeba robić wielkie rzeczy. Nie trzeba głośnych słów, idealnych planów, spektakularnych zmian. Czasem wystarczy zwyczajne dobro - takie, które mieści się w jednej wiadomości wysłanej „bo pomyślałam o Tobie”, w uśmiechu podanym obcej osobie, w odłożeniu telefonu, żeby naprawdę posłuchać.

Światło to małe gesty, które rozjaśniają komuś dzień, choć nawet o tym nie wiemy. To ciepłe spojrzenie. Krótka modlitwa za kogoś. Kupa śmiechu w wiadomościach o późnej porze. I to zdanie: „Dasz radę”, które potrafi podnieść bardziej niż niejedna motywacyjna książka.

Czasem myślę, że choć zmieniłam miejsce, zmieniłam życie, a część mojego świata rozsypała się po drodze, to jedno mogę zabrać wszędzie: światło. To, które dźwigałam nawet wtedy, gdy nie miałam siły go trzymać. To, które ktoś kiedyś zapalił we mnie i dzięki temu mogę dziś zapalać je dalej.

Bo miejsce się zmienia. Widoki się zmieniają. Ludzie obok się zmieniają. Ale serce, które pamięta o drugim człowieku, świeci tak samo - w małym mieszkaniu, w bloku, w innym mieście, w innym życiu.

I może właśnie o to chodzi na koniec listopada. Nie o to, żeby zamykać kalendarz z poczuciem, że „zrobiłam wszystko”. Ale żeby zostawić w czyimś dniu mały promyk - taki, który rozświetli choć odrobinkę ten mrok, który o tej porze roku lubi się przysiąść na ramieniu.

Bo świat nie potrzebuje wielkich świateł. Potrzebuje wielu małych. Cichych. Codziennych. Ludzkich. I jeśli choć jednej osobie zrobi się dziś jaśniej - to znaczy, że zrobiłam dokładnie tyle, ile trzeba.