Zanim zabłyśnie gwiazda — mój ukochany czas

Mam taką słabość, której nigdy nie ukrywałam: kocham Adwent bardziej niż samo Boże Narodzenie. I im jestem starsza, tym bardziej to czuję. W świętach wszystko dzieje się szybko - pakujemy, gotujemy, sprzątamy, biegniemy do stołu, gonimy za tradycją i nastrojem, który czasem bardziej trzeba dogonić niż przeżyć. A Adwent? Adwent jest ciszą, która pachnie. Korzenną, ciepłą, domową.

To czas, który mnie otula. Ma smak pierwszej zimowej herbaty, tej z pomarańczą, miodem i goździkami. Smak makowych prób „na szybko”, bo przecież trzeba sprawdzić, czy wszystko wyjdzie.
Smak dziecięcej ekscytacji, która wraca przy zapalaniu każdej kolejnej świecy.

W Adwencie nie muszę być gotowa. Mogę być „w drodze”. Mogę mieć bałagan w głowie, kubek niedopitych myśli i serce, które dopiero uczy się spokoju. I to jest w porządku. Adwent niczego nie wymaga - on zaprasza.

Zaprasza do zatrzymania, do oddychania głębiej, do spojrzenia w okno o poranku, gdy świat jest trochę przygaszony, a przez to bardziej szczery. Zaprasza do bycia bliżej siebie i bliżej Boga - bez wielkich słów, bez dekoracji, bez presji.

Boże Narodzenie jest jak wystrzał światła. A Adwent… Adwent to delikatne światełko, które dopiero się rodzi. I może właśnie dlatego kocham go najbardziej.

Tu wszystko pachnie obietnicą. Ciepłą, cichą, korzenną. Taką, której nie chcę przegapić.

Grudzień w journalu – trochę refleksji, trochę śmiechu i dużo ciepła

Grudzień to taki miesiąc, który co roku udaje, że będzie spokojny… a potem nagle okazuje się, że czas pędzi szybciej niż świąteczne promocje. Mimo to uwielbiam go. Za światła, za ciszę, za zapach mandarynek i za to, że nawet kiedy jestem zmęczona, coś w środku mówi: „Hej, spokojnie, to przecież grudzień. Tu wszystko wolno robić wolniej.” No właśnie. Grudzień lubi, kiedy zwalniamy. I dlatego przygotowałam tematy do journalingu - takie, które pozwolą Ci na chwilę odpocząć, uśmiechnąć się pod nosem, wrócić do wspomnień albo po prostu wyżalić się na papierze (bo journaling to też miejsce, w którym nikt nie ocenia, a papier wszystko przyjmie - nawet trzeciego makowca z rzędu). Usiądź z herbatą, otul się kocem i zapisz kilka słów. Grudzień naprawdę pięknie układa myśli, jeśli mu na to pozwolić.


Tematy do journalingu na grudzień

  1. Moje grudniowe światło - co rozświetla mi dzień, nawet jeśli słońce nie daje rady.

  2. Pierwsza mandarynka sezonu - jakie wspomnienia przywołuje?

  3. Ciepły koc i ja - czyli moje najtrwalsze grudniowe małżeństwo.

  4. Śnieg (albo jego brak) - co czuję, kiedy patrzę przez okno?

  5. Grudniowe „odpuszczam” - lista rzeczy, których nie będę robić tylko dlatego, że wypada.

  6. Prezent dla siebie - co mogę podarować sobie bez wydawania złotówki?

  7. Ulubiona kolęda - dlaczego właśnie ta porusza moje serce?

  8. Adwentowa cierpliwość - czy ją mam? (szczerze!)

  9. Grudniowy rytuał spokoju - moja chwila, której nikt mi nie odbierze.

  10. Ludzie, za którymi tęsknię - jedno zdanie dla każdego z nich.

  11. Zapach domu - jak pachnie mój grudzień?

  12. Śmiech w trudnym dniu - co ostatnio rozładowało napięcie?

  13. Moje wewnętrzne dziecko - co najbardziej cieszyło mnie w święta, kiedy byłam mała?

  14. Najtrudniejsze w grudniu jest… - i co z tym robię.

  15. Zimny poranek - co pomaga mi zwlec się z łóżka?

  16. Małe dobro - jeden gest, który chcę podarować komuś w tym miesiącu.

  17. Choinka - moje świąteczne wspomnienie albo marzenie.

  18. Ulubiony grudniowy kubek - co w sobie nosi (poza herbatą)?

  19. Moja codzienna modlitwa - o co dziś proszę.

  20. Lista wdzięczności zimowej - 5 rzeczy, które grzeją serce.

  21. Najdłuższa noc roku - czego chciałabym wtedy dla siebie?

  22. Czego uczę się w grudniu? - o sobie i o życiu.

  23. Świąteczne przygotowania - co sprawia mi radość, a co… mniej.

  24. Wieczór wigilijny - jakie emocje we mnie budzi?

  25. Cud codzienności - co dzisiaj było małym, ale prawdziwym cudem?

  26. Poświąteczne oddechy - jak dbam o siebie, gdy wszystko cichnie.

  27. Spacer w zimnie - jakie myśli przychodzą wtedy najczęściej?

  28. Rok, który odchodzi - co chcę zostawić za sobą.

  29. Rok, który nadchodzi - jakie słowo będzie moim przewodnikiem?

  30. Wdzięczność za grudzień - trzy zdania podsumowania.

  31. Nadzieja na Nowy Rok - jaki płomień chcę przenieść dalej?

Grudzień to miesiąc, który potrafi zrobić nam w sercu porządek - czasem delikatnie, czasem trochę po swojemu, ale zawsze z jakąś nauką. Journaling w tym czasie działa jak ciepła herbata: uspokaja, rozgrzewa i pomaga zobaczyć to, co ważne, nawet jeśli dzień był długi, a światło uciekało zbyt szybko. Zapisz choć kilka zdań. Dla siebie. Dla swojego spokoju. Bo grudzień lubi, kiedy dajemy mu chwilę uwagi - a on, w zamian, daje nam trochę światła na drogę.

Jesienne wdzięczności

Jesień zawsze mnie zatrzymuje. Może to ten chłód, który wchodzi pod kurtkę, może szelest liści, może długie wieczory, które same proszą o kubek herbaty i chwilę ciszy. A może po prostu to, że jesień przypomina mi, jak wiele mam - nawet wtedy, kiedy życie bywa krzywe, a dzień nie chce współpracować.

Od lat praktykuję wdzięczność, prowadząc Dziennik wdzięczności.  Takiej zwyczajnej. Bez wzniosłych słów, bez idealnych kadrów. Za rzeczy, które naprawdę mnie trzymają.

Jestem wdzięczna za dach nad głową. Taki prawdziwy, pewny. Za ściany, które chronią mnie przed światem, kiedy świat bywa za głośny. Za to, że już nie muszę udawać, że wszystko jest w porządku - bo dziś naprawdę zaczyna być.

Jestem wdzięczna za ciepło. To z kaloryfera - i to, które daje mi kubek herbaty trzymany oburącz, bo tak najlepiej. Ale przede wszystkim za to ciepło, które nie zależy od pogody: za ludzi, za słowa, za obecność. Za te małe gesty, które potrafią rozgrzać bardziej niż gruby koc.

Jestem wdzięczna za spokój. Niezbyt idealny, trochę poszarpany, ale mój. Za wieczory, w których nic nie muszę. Za poranki, w których mogę zacząć od nowa. Za to, że po wszystkim, co było - potrafię jeszcze znaleźć miejsca, w których oddycham lżej.

I chyba najbardziej… jestem wdzięczna za to, że mimo wszystko jest dobrze. Że życie, choć czasem trudne, potrafi być piękne w tych najprostszych chwilach: w świetle świecy, w dźwięku łyżeczki stukającej o filiżankę, w cieple dłoni obrazujących „będzie dobrze”, w moim własnym „dam radę”, które z dnia na dzień brzmi pewniej.

Jesień, ze swoją ciszą i swoim złotem, uczy mnie, że wdzięczność nie musi być wielka. Wystarczy, że jest szczera. I że prowadzi mnie dalej. Powoli. Ale do przodu.

Od Adwentu do lutego. Mój zimowy rytuał czytelniczy

Adwent już za rogiem, więc zrobiłam to, co każda rozsądna kobieta kochająca święta robi w takich chwilach… Ułożyłam stosik książek większy niż moje szanse na to, że naprawdę przeczytam je wszystkie. Ale nadzieja umiera ostatnia — zwłaszcza w grudniu. Od 30 listopada do 2 lutego oficjalnie wchodzę w sezon świątecznej słodyczy. Takiej literackiej, filmowej i tej z piernika.

Na zdjęciu widać moje tegoroczne „plany czytelnicze”, czyli zestaw historii, w których pada śnieg nawet wtedy, gdy za oknem wieje halny, a bohaterowie zakochują się szybciej, niż ja zdążę zrobić herbatę zimową. I dobrze. Bo ja kocham tę świąteczną magię - nawet jeśli czasem jest lukrowana do granic wytrzymałości.

W grudniu pozwalam sobie na wszystko: na cuda, na przesłodzone zakończenia, na Anioły na śniegu, choinki w śniegu i wszystko, co tylko ze śniegiem chce mieć romans. A przede wszystkim pozwalam sobie na zatrzymanie. Na to, żeby usiąść pod kocem, otulić się ciszą Adwentu i znaleźć trochę światła — w historii, w bohaterach, w sobie.

Jeśli więc w nadchodzących tygodniach ktoś mnie szuka… Będę pod kocem, z kubkiem czegoś gorącego, po uszy zanurzona w świątecznych opowieściach. I wcale nie przepraszam. 
A Wy? Macie już swoje grudniowe lektury?

Jesień w bloku

Jesień w bloku wygląda zupełnie inaczej niż jesień na wsi… ale w sumie wcale nie gorzej. Kiedyś miałam przed domem drzewa, liście, ptaki i przeciąg, który otwierał drzwi, kiedy tylko chciał. A dziś? A dziś mam parapet, który oficjalnie pełni rolę ogrodu botanicznego na metraż czterdzieści kilka metrów kwadratowych.

Natura w bloku to trochę jak improwizacja: liść znaleziony na chodniku, który wkładam do ramki i udaję, że to dekoracja z katalogu; świeca pachnąca jak „jesienny las”, choć wszyscy wiemy, że prawdziwy las pachnie zupełnie inaczej; kubek herbaty, który co chwilę gubię w kocu i koc, który gubi mnie, kiedy próbuję wstać. Ale te drobiazgi wystarczą, żeby w mieszkaniu zrobiło się… jesiennie. Tak po prostu. Tak na duszę.

I chociaż balkonu nie zasypuje mi już stos liści, to mam swój rytuał: zapalam świecę, robię herbatę i patrzę, jak miasto powoli zapada w wieczór. Blok blokiem, beton betonem, ale ta jesień i tak sobie tu weszła — bez pytania. Bo prawda jest taka, że jesień nie potrzebuje wielkich krajobrazów. Wystarczy jej życie toczące się w czterech ścianach. Trochę światła, trochę ciepła i jedna osoba, która umie dostrzec piękno w drobiazgach.

A z tym, jak dobrze wiem — radzę sobie całkiem nieźle. 

Wieczorne światła

Lubię te moje wieczorne spacery po mieście. Niby zwykłe chodzenie między blokami, a jednak… coś w tym jest. Może to te wszystkie okna, które świecą jak małe sceny teatralne. Każde inne, każde ze swoją historią. Idę sobie i patrzę, a to życie gra przede mną jak serial - tylko bez możliwości przewinięcia, bez reklam i, co najlepsze, bez odpowiedzialności za fabułę.

Tu ktoś miesza zupę i wygląda, jakby właśnie przeżywał dramat, bo chyba jednak przesolił. Tam ktoś tańczy w kuchni, pewnie do hitu z lat 90., i aż mnie kusi, żeby mu przyklasnąć. Gdzieś wyżej ktoś wciąga kotu firankę z pyska, a kot udaje, że to wcale nie jego wina (klasyka).

Wieczorne światła mają w sobie coś kojącego. Przypominają mi, że każdy niesie swoją codzienność - czasem piękną, czasem zabawną, czasem trudną. I że nie jestem sama z moimi myślami, z herbatą, z tym dziwnym poczuciem „jeszcze nie wiem, co dalej, ale będzie dobrze”.

Bo każde światło to czyjeś życie. Czyjś śmiech. Czyjaś kłótnia o pilot. Czyjeś marzenia zasłonięte roletą.

A ja idę między nimi, trochę jak turystka w czyjejś codzienności, i myślę, że to wszystko jest takie… ludzkie. Takie zwyczajne, że aż piękne. I że nawet jeśli moje światło świeci teraz w zupełnie innym miejscu niż kiedyś, to świeci. A to znaczy, że idę dalej.

Zakwas na zdrowie… czyli jak przeziębienie przegrało z burakiem

Od połowy października siedziało we mnie jakieś uparte przeziębienie. Już myślałam, że się dogadamy - ja dam mu herbatę z miodem i koc, ono da mi spokój - ale gdzie tam! Co tylko poczuję się lepiej, zaraz znów kicham i brzmię jak radio bez sygnału. Więc powiedziałam sobie: dosyć! Czas na wsparcie z natury. I tak oto w mojej kuchni narodził się bohater jesieni - zakwas z buraków.

Nie wiem, czy to bardziej napój, lekarstwo czy magiczny eliksir, ale działa cuda. Buraki to przecież samo dobro - żelazo, witaminy z grupy B, potas, magnez… no i ten kolor! Czerwony jak energia, jak życie. Jak przypomnienie, że nawet po najgorszej infekcji można znowu rozkwitnąć.

Zakwas to naturalny probiotyk, który wspiera odporność, poprawia trawienie i dba o florę jelitową (a jelita, jak wiadomo, to nasz drugi mózg - tylko mniej marudny). Do tego oczyszcza organizm i daje siłę, gdy wszystko inne zawodzi.

Piję go codziennie rano "lampeczkę". Smakuje… wybornie. A jak ktoś nie może się przemóc, zawsze można dodać odrobinę soku z jabłka.

W mojej kuchni zakwas stoi dumnie na blacie, jak przypomnienie, że czasem to, co najprostsze, działa najlepiej. Nie potrzeba apteki pełnej tabletek - wystarczy słoik buraków, czosnek, liść laurowy, kilka ziarenek ziela angielskiego i odrobina cierpliwości.

Jesień jesienią, wirusy wirusami, a ja - mimo tego całego kichania - czuję, że wracam do siebie. Powoli, po łyczku. Bo wiecie co? Burak burakiem, ale najważniejsze to nie dać się chorobie i nie stracić humoru. 

Zadumana po książce: Burza Mieczysława Gorzki

To nie jest książka, po której łatwo wrócić do codzienności. Nie dlatego, że przeraża, ale dlatego, że ta burza burzy to, co wydaje się pewne. Człowiek czyta i nagle zaczyna się zastanawiać: a jeśli świat naprawdę nie jest taki, jak nam się wydaje? W „Burzy” granice się rozmywają. Między życiem a śmiercią. Między tym, co widzialne, a tym, co tylko przeczuwalne. Między człowiekiem a tym, co człowiekiem być przestało.

Nie jest to zwykły kryminał. To raczej mroczna przypowieść o sile, która wymyka się logice i o ludziach, którzy próbują ją zrozumieć. Każdy z bohaterów coś traci, coś odkrywa, ale nikt nie wychodzi z tej historii czysty.

Czytając, miałam wrażenie, że autor nie chce nas przestraszyć, tylko otworzyć szczelinę. Pokazać, że za naszą codziennością może kryć się coś więcej. Że to, co uznajemy za przypadek, może być częścią większego porządku - albo chaosu, którego nigdy nie pojmiemy.

„Burza” nie daje odpowiedzi. Zostawia niepokój. I chyba właśnie to w niej najbardziej ludzkie - że pokazuje, jak bardzo pragniemy zrozumieć rzeczy, które nie mają wytłumaczenia.

Mgła za oknem, mgła w myślach

Rano świat zniknął. Zasnuła go mgła — gęsta, mleczna, cicha. Drzewa straciły kontury, domy rozpłynęły się jak wspomnienia. Nawet dźwięki brzmią dziś inaczej, jakby ktoś przykrył ziemię grubym, miękkim kocem. Lubię ten stan zawieszenia. Nie trzeba się spieszyć, nie trzeba nic udowadniać. Można po prostu być. Patrzeć, jak świat chowa się za woalem i jak wszystko — nawet myśli — zwalnia.

Mgła zawsze miała w sobie coś symbolicznego. Kiedyś myślałam, że to tylko pogoda. Dziś wiem, że to też stan duszy.
Bo bywają dni, kiedy w głowie robi się tak samo gęsto jak za oknem.
Trudno wtedy coś zobaczyć wyraźnie. Trudno podjąć decyzję, zaplanować, działać. Ale może właśnie o to chodzi — żeby nie działać przez chwilę. Żeby dać sobie prawo do zatrzymania.

Nie zawsze trzeba wszystko wiedzieć, rozumieć, mieć jasno przed sobą.
Czasem warto po prostu zaufać, że za tą mgłą coś jednak jest — nawet jeśli tego jeszcze nie widać.

Kiedy siedzę przy oknie z kubkiem herbaty, patrzę, jak powoli znika sąsiedni blok, drzewa, niebo. I myślę, że tak właśnie wygląda życie – czasem nic nie widać, ale ono się toczy. Cicho, spokojnie, własnym rytmem.

Mgła uczy pokory.
Uczy cierpliwości.
I przypomina, że nie wszystko musi być ostre, wyraźne, zaplanowane.

Bo w tej miękkości, w tej niepewności, też można znaleźć spokój. Może nawet większy niż w słońcu.

Więc dziś nie będę robić nic.
Nie posprzątam, nie zaplanuję, nie nadrobię zaległości.
Pozwolę sobie na mgłę — za oknem i w myślach.

Bo czasem to, co najpotrzebniejsze, dzieje się właśnie wtedy, gdy przestajemy się starać.

Zaduszki w sercu

Listopad zawsze pachnie wspomnieniem. Jeszcze nie zima, ale już nie jesień. Mgła snuje się między domami, a w powietrzu czuć wilgoć, dym i coś, czego nie da się nazwać – może tęsknotę, może pamięć. Zaduszki to dla mnie nie tylko dzień, kiedy zapala się znicze i odwiedza cmentarz. To coś znacznie głębszego – coś, co nosi się w sobie, niezależnie od miejsca. Bo choć dziś nie idę już tą samą drogą między polami, nie słyszę szelestu liści pod nogami ani stukotu deszczu o kamienny krzyż, to wciąż czuję obecność tych, którzy odeszli.

Niektórzy mieli tylko chwilę, żeby być w moim życiu, a zostali na zawsze. Inni byli latami, ale odeszli tak cicho, że dopiero po czasie zrozumiałam, jak bardzo ich brakuje.

Dziś, zamiast jechać na wiejski cmentarz, zapalam świecę w oknie. Patrzę na jej płomień i myślę o wszystkich, których kochałam, i o tych, których już nie zdążyłam przeprosić, przytulić, pożegnać. Czasem wystarczy szept. Czasem wystarczy łza.

Nie trzeba wielkich gestów, by pamiętać. Nie trzeba miejsc. Wystarczy serce. Bo pamięć nie ginie – ona tylko zmienia kształt.

Czasem przypomina zapach starego płaszcza, który wisiał w sieni u babci. Czasem melodię, którą ktoś nucił przy pracy. Czasem słowo, które wraca w najmniej oczekiwanym momencie.

W dzieciństwie Zaduszki kojarzyły mi się z drogą, z chłodem, z poświatą tysięcy światełek na wzgórzu.
Dziś to raczej cisza mojego mieszkania, kubek herbaty i modlitwa szeptana w półmroku. Ale w tej ciszy też jest Bóg. I oni – wszyscy moi – są bliżej, niż myślę.

Bo może właśnie po to jest ten dzień – żeby zatrzymać się i poczuć, że nic nie znika naprawdę. Że nawet jeśli nie mamy już komu podać ręki, to możemy podać pamięć. A pamięć – to najpiękniejszy sposób, w jaki można kogoś przytulić.