Zaduszki w sercu

Listopad zawsze pachnie wspomnieniem. Jeszcze nie zima, ale już nie jesień. Mgła snuje się między domami, a w powietrzu czuć wilgoć, dym i coś, czego nie da się nazwać – może tęsknotę, może pamięć. Zaduszki to dla mnie nie tylko dzień, kiedy zapala się znicze i odwiedza cmentarz. To coś znacznie głębszego – coś, co nosi się w sobie, niezależnie od miejsca. Bo choć dziś nie idę już tą samą drogą między polami, nie słyszę szelestu liści pod nogami ani stukotu deszczu o kamienny krzyż, to wciąż czuję obecność tych, którzy odeszli.

Niektórzy mieli tylko chwilę, żeby być w moim życiu, a zostali na zawsze. Inni byli latami, ale odeszli tak cicho, że dopiero po czasie zrozumiałam, jak bardzo ich brakuje.

Dziś, zamiast jechać na wiejski cmentarz, zapalam świecę w oknie. Patrzę na jej płomień i myślę o wszystkich, których kochałam, i o tych, których już nie zdążyłam przeprosić, przytulić, pożegnać. Czasem wystarczy szept. Czasem wystarczy łza.

Nie trzeba wielkich gestów, by pamiętać. Nie trzeba miejsc. Wystarczy serce. Bo pamięć nie ginie – ona tylko zmienia kształt.

Czasem przypomina zapach starego płaszcza, który wisiał w sieni u babci. Czasem melodię, którą ktoś nucił przy pracy. Czasem słowo, które wraca w najmniej oczekiwanym momencie.

W dzieciństwie Zaduszki kojarzyły mi się z drogą, z chłodem, z poświatą tysięcy światełek na wzgórzu.
Dziś to raczej cisza mojego mieszkania, kubek herbaty i modlitwa szeptana w półmroku. Ale w tej ciszy też jest Bóg. I oni – wszyscy moi – są bliżej, niż myślę.

Bo może właśnie po to jest ten dzień – żeby zatrzymać się i poczuć, że nic nie znika naprawdę. Że nawet jeśli nie mamy już komu podać ręki, to możemy podać pamięć. A pamięć – to najpiękniejszy sposób, w jaki można kogoś przytulić.