To nie zło mnie przestraszyło. Tylko to, że wygląda znajomo.

Nie wiem, czy to kwestia fabuły, głosu lektora, czy może mojego nastroju. Ale drugi tom Mariusza Kaniosa wszedł mi pod skórę. Tak bez uprzedzenia. I został tam na dłużej, jak zapach dymu po ognisku. Nie miałam planu na tę książkę. Po prostu kliknęłam „play”, zrobiłam herbatę i zaczęłam słuchać. Wydawało mi się, że po pierwszej części wiem, czego się spodziewać. Otóż – nie wiedziałam nic. Bo „Karty zła” to już nie rozmowa o sumieniu. To partia pokera z czymś, co wcale nie wygląda jak potwór.

Wciąga... ale nie tak, jak myślisz

To nie akcja trzymała mnie przy tej historii. To to dziwne uczucie, że gdzieś już to słyszałam. Że takie rzeczy nie dzieją się tylko w książkach. Że zło nie zawsze robi dźwięk. Czasem siedzi cicho. Czasem się uśmiecha. Czasem pyta, czy chcesz jeszcze herbaty.

Każdy nosi jakieś karty

I ja swoje też mam. Może nie są aż tak brudne, ale czy na pewno czyste? To jest ten typ książki, po której zaczynasz się zastanawiać, czy przypadkiem nie przegapiłaś jakiegoś ważnego ruchu. I czy czasem nie grałaś w cudzej grze, nie znając stawki.

To nie jest książka, którą się kończy

To jest książka, którą się nosi. W emocjach, w pytaniach, w tym „co by było, gdyby…”. Nie mam ochoty pisać, że to dobra powieść. Mam tylko potrzebę powiedzieć, że czuję się po niej trochę mniej naiwna. I że to chyba dobrze.

Komentarze