Kiedyś miałam dom. Dziś mam siebie
Pamiętam dzień, w którym się wyprowadziłam.
Nie miałam gdzie wrócić, nie miałam już nikogo.
Byłam obcą we własnej historii.
I w tamtym momencie – przestałam istnieć. Tak mi się wydawało.
Dwa lata walczyłam z ciemnością.
Nie z depresją, tylko z codziennym wstawaniem z łóżka.
Nie z lękiem, tylko z pytaniem: „Po co?”
Nie z samotnością, tylko z tym, że nie byłam już potrzebna nikomu.
Dziś… nie mam tamtego domu.
Nie mam ogrodu, nie mam rodzinnych świąt, nie mam rodziny.
Ale mam siebie.
Nie wiem, kiedy się odbudowałam. Nie było spektakularnego momentu.
Były ciche poranki.
Jedna dobra książka.
Jedno uśmiechnięte zdjęcie.
Pierwsze wyjście bez potrzeby chowania się przed ludźmi.
Jedna ciepła myśl o sobie – po bardzo długim czasie.
Zamieszkałam w Piastowie. W miejscu, gdzie nikt mnie nie znał.
Zaczęłam żyć po swojemu. Małymi krokami.
I choć nie mam już starego życia – to to, co mam, jest moje. Prawdziwe.
I czasem w tej małej kuchni, pijąc kawę o 6:00 rano, uświadamiam sobie…
Że wróciłam do domu.
Tylko on teraz jest we mnie.
Nie wiem, kto to czyta.
Nie wszystko da się naprawić.
Ale wszystko można przeżyć.
I zbudować od nowa.
Od siebie. Od wewnątrz.
Dom to nie mąż.
Dom to nie dzieci, kredyt, kaloryfer i ściany.
Dom to miejsce, w którym możesz wreszcie oddychać bez udawania.
Ten post jest dla wszystkich, którzy też zaczęli od zera.
Napisz słowo. Serce. Kropkę. Nie musisz się tłumaczyć.
Ja wiem, że jesteś.
I to już bardzo dużo.
Jeśli też odbudowujesz się z kawałków – nie jesteś sama.