Porządki w domu, porządki w sercu

Co roku, zanim zacznie się świąteczne zamieszanie, łapię się na tym samym: najpierw chcę ogarnąć dom. Szafki, szuflady, zakamarki, w których odkłada się nie tylko kurz, ale i to, na co nie miałam czasu, sił albo odwagi. I zawsze - absolutnie zawsze - kończy się tak samo: porządkuję dużo więcej niż rzeczy. Bo w sprzątaniu jest coś oczyszczającego. Coś, co delikatnie wycisza chaos w głowie.

Kiedy wyrzucam to, co już niepotrzebne, nagle robi się więcej miejsca. Nie tylko na półkach, ale też we mnie. Jakby każda posprzątana przestrzeń mówiła: „Zostaw to, co cię męczy. Puść to, co ciągle nosisz”. I naprawdę coś w tym jest. Czasem najmocniej czuję uporządkowanie serca właśnie wtedy, gdy składam ręczniki, układam książki, myję podłogę.

W tych zwykłych czynnościach, w tym powtarzalnym ruchu pojawia się spokój, na który na co dzień nie mam przestrzeni. Sprzątanie nie rozwiązuje moich problemów, ale… zmienia mój sposób patrzenia na nie.

Zdarza się, że zatrzymam się nad jakąś starą rzeczą, zdjęciem, notatką i wraca myśl, którą trzeba było w końcu domknąć. Albo uczucie, które warto w końcu nazwać. Nagle widzę, że tak jak w domu, tak i wewnątrz: czasem trzeba wyciągnąć coś na światło, przetrzeć, przepracować, a czasem po prostu odłożyć na swoje miejsce.

Adwent sprzyja takim porządkom. Nie tylko zewnętrznym, ale tym bardziej - wewnętrznym. Na koniec dnia nie chodzi o idealny dom. Chodzi o to, żeby w sercu było dość przestrzeni, by mogło wejść światło. I może to jest właśnie sens tych drobnych przygotowań: żeby spokojniej oddychać, łatwiej odpuszczać, i z czystym, uporządkowanym środkiem wejść w czas, który ma w sobie tyle nadziei.

Osaczony — Simon Kernick czyli jak człowiek chciał tylko spokojny wieczór, a trafił w sam środek chaosu

Są takie książki, które otwierasz „na chwilę”, a zamykasz dopiero wtedy, gdy oczy pieką, herbata dawno wystygła, a Ty wiesz już, że jutrzejszy poranek będzie ciężki. „Osaczony” Simona Kernicka jest dokładnie takim tytułem. Thriller, który nie pyta, czy masz czas. On zakłada, że i tak go oddasz. Już od pierwszych stron czułam, że coś tu nie gra. Że bohater wpadł w tarapaty, których nawet Google Maps by nie pokazało. I że ja, chociaż siedzę na kanapie i nikt mnie nie goni, też zaczynam się czuć, jakbym była jednym z tych ludzi, którzy nagle dostają telefon, a po drugiej stronie ktoś mówi: „Nie rozłączaj się”.

Kernick ma talent do tego, by człowieka osaczyć nie tylko fabułą, ale i myślami. Bo kiedy bohater biega, ukrywa się i próbuje zrozumieć, kto i dlaczego tak bardzo chce go dorwać, czytelnik zaczyna zadawać sobie te wszystkie niepokojące pytania: komu można zaufać? jak dobrze znamy ludzi obok nas? co zrobiłabym ja, gdybym nagle musiała uciekać?

Przyznam, że parę razy złapałam się na tym, że nasłuchuję dźwięków w mieszkaniu. A to tylko książka. Tylko - a może ?

Tempo w „Osaczonym” nie spada nawet na chwilę. Kernick nie daje czytelnikowi oddechu, a gdy już na moment zwalnia, to tylko po to, żeby za chwilę przywalić twistem, który człowiek czyta trzy razy, żeby upewnić się, czy na pewno widzi dobrze. To ten typ thrillera, gdzie bohater nie jest superbohaterem. Jest zwykłym człowiekiem. Przerażonym, zmęczonym, zdezorientowanym. I właśnie dlatego tak łatwo wejść w jego skórę. Kernick pokazuje, że czasem najgorsze decyzje podejmuje się nie dlatego, że się chce, ale dlatego, że już nie ma dobrych wyborów.

A ja? Ja lubię takie historie. Lubię ten dreszcz, to poczucie niepokoju, te kilka sekund po zamknięciu książki, kiedy siedzę w ciszy i myślę: „No pięknie, kobieto. Chciałaś tylko odpocząć, a zafundowałaś sobie skok adrenaliny”. I wiecie co? Wcale nie żałuję.

Jeśli szukacie thrillera, który Was wciągnie, potrząśnie i nie wypuści aż do końca - „Osaczony” to dobry wybór. Choć ostrzegam: spokojny wieczór to to nie będzie.

Nie muszę być silna cały czas

Przez wiele lat wydawało mi się, że siła to obowiązek. Że mam się trzymać, uśmiechać, działać, podnosić po każdym upadku jakby nigdy nic. Że moja wartość zależy od tego, jak dobrze potrafię ukryć zmęczenie. A potem życie zaczęło mnie uczyć czegoś innego. Zaczęło pokazywać, że siła bez odpoczynku boli. Że udawanie prędzej czy później pęka. Że w środku może być cicho, ale wcale nie spokojnie.

Zrozumiałam, że nie muszę być silna cały czas. Że mogę usiąść. Mogę się zatrzymać. Mogę przyznać: „Jest mi trudno”. I to wcale nie odbiera mi wartości - przeciwnie, daje mi przestrzeń, by być prawdziwą. Siła bez łagodności staje się twardością. A ja nie chcę twardnieć. Chcę dojrzewać. Siła to także umiejętność poproszenia o pomoc. Zadbania o siebie. Zgody na to, że nie wszystko ogarnę, nie wszystko zrobię, nie wszystko udźwignę.

Najpiękniej czuję to wtedy, kiedy pozwalam sobie na słabość. Na odpoczynek. Na dzień, który nie jest produktywny. Na myśl: „Mogę odpuścić”. Bo prawda jest taka, że świat nie zawali się od mojej jednej przerwy. A ja - jeśli jej nie zrobię - mogę zawalić się sama.

Dlatego dzisiaj wybieram inną siłę. Tę, która jest cicha. Prawdziwa. Łagodna. I która nie wymaga ode mnie bycia bohaterką każdego dnia.

Biuro przesyłek niedoręczonych — Natasza Socha o listach, które czekają… i o ludziach, którzy czasem czekają jeszcze dłużej

Czytając tę powieść, miałam wrażenie, że ktoś otworzył przede mną małe, literackie pudełko pełne ludzkich historii. Nie zawsze idealnych, nie zawsze prostych, ale prawdziwych. I nagle okazało się, że te wszystkie listy - te niedoręczone, zapomniane, odłożone na później - mają w sobie więcej życia niż niejeden świadomie napisany SMS.

Natasza Socha świetnie pokazuje, jak jedno niepozorne miejsce może stać się punktem, w którym zbierają się czyjeś niespełnione pragnienia i nieodpowiedziane pytania. „Biuro przesyłek niedoręczonych” to nie tylko świąteczne dekoracje i klimat grudnia. To ludzie, którzy zgubili drogę do siebie. To słowa, które nie znalazły odbiorcy na czas. To emocje, o których często mówimy dopiero wtedy, gdy już trochę za późno.

Czytając, łapałam się na tym, że kibicuję bohaterom jak własnym znajomym. Że chcę, by w końcu coś im się udało, by jedno z tych symbolicznych „niedoręczeń” zamieniło się w odpowiedź, przeprosiny, przytulenie albo choćby w uśmiech, który potrafi uratować dzień.

Ale najbardziej spodobało mi się to, że Socha nie robi z tej historii cukrowej bombki. Humor i ciepło są, ale jest też prawda — taka, którą łatwo przeoczyć między zdaniami: czasem to my sami jesteśmy nadawcą i adresatem własnych niewysłanych słów.

Po skończeniu tej książki miałam ochotę otworzyć szufladę, wyciągnąć stare listy, bilety, zapiski… i zobaczyć, czy przypadkiem jakieś moje „niedoręczone” sprawy nie proszą o trochę światła.

„Biuro przesyłek niedoręczonych” to opowieść, która otula, ale też lekko szturcha - tak, żeby człowiek zastanowił się, komu chciał kiedyś coś powiedzieć, a jednak nie powiedział. I może właśnie dlatego zostaje na dłużej. Bo każdy z nas ma jakiś list, który nigdy nie dotarł tam, gdzie miał dotrzeć - dosłownie albo całkiem symbolicznie.

„Kiedy życie się rozpada… co zostaje?”

Są w życiu takie momenty, kiedy wszystko, co znaliśmy, nagle przestaje istnieć. Plany pękają jak szkło. Relacje, które miały być na zawsze, znikają szybciej, niż jesteśmy w stanie to zrozumieć. Dom, bezpieczeństwo, codzienność - wszystko rozpada się na kawałki. I człowiek stoi pośrodku tego bałaganu, z pustymi rękami, z sercem w rozsypce, i nie wie nawet, od czego zacząć. Kiedyś myślałam, że takie momenty są końcem. Dziś wiem, że to początek. Tylko trzeba go przeżyć całą sobą - bez udawania, bez dorabiania teorii, że „tak miało być”.

Rozpad nie jest lekcją, nie jest nagrodą ani karą. Jest faktem i dopiero kiedy przestaniemy z nim walczyć, zaczyna się coś nowego.

Bo najdziwniejsze jest to, że kiedy życie się rozpada, zostaje to, co prawdziwe. To, co nie było oparte na cudzych oczekiwaniach. To, co nie było zbudowane ze strachu. To, czego nie zabierze żadna zdrada, żaden kryzys, żadne „od teraz już nie”.

Zostaje siła, o której nie miałyśmy pojęcia. Zostaje spokój, który przychodzi dopiero wtedy, gdy przestajemy gonić za tym, co nas rani. Zostaje godność. Zostają ludzie, którzy pojawiają się nie dlatego, że muszą - ale dlatego, że chcą. Zostaje wiara, choć często drży. I zostajesz Ty - inna niż kiedyś, ale prawdziwsza niż kiedykolwiek.

Odbudowywanie siebie nie polega na wracaniu do dawnej wersji życia. To niemożliwe. I dobrze. Bo ta dawna wersja często nie była dobra dla naszego serca.

Odbudowywanie siebie to wybieranie - dzień po dniu - tego, co daje życie, a nie zabiera. To małe decyzje: wstać, zjeść śniadanie, iść do pracy, napisać wiadomość, zadzwonić, zapalić świecę, wyjść na spacer. To spokojne układanie siebie od nowa, bez presji, że musi być szybko i pięknie.

A potem, któregoś dnia, patrzymy na swoje życie i widzimy, że choć wygląda inaczej, to… oddycha. Jest nasze. Jest prawdziwe. I wcale nie musiało być idealne, żeby mogło być dobre.

Bo kiedy życie się rozpada, zostaje nadzieja. Cicha. Uparta. Silniejsza, niż się spodziewałyśmy.

Moje adwentowe „stop”

Adwent zawsze przynosi mi jedną ważną rzecz: umiejętność zatrzymania się. Nie wielkie postanowienia, nie listy zadań, nie wyścig z czasem. Tylko jedno, ciche „stop”. I w tym roku wyjątkowo mocno to czuję.

Stop pośpiechowi.

Tyle rzeczy chce mnie gonić. Praca, domowe obowiązki, oczekiwania innych i te, które sama sobie dokładam. A Adwent przypomina mi, że nie wszystko musi być „na już”. Nie muszę zdążyć z całą resztą świata. Mogę stanąć. Wziąć oddech. Zgodzić się na rytm, który jest mój, nie cudzy.

Stop porównywaniu.

Święta mają w sobie tak dużo obrazków, że łatwo uwierzyć, że „wszyscy inni” mają lepiej, piękniej, spokojniej. A ja - jak zwykle po swojemu. Adwent uczy mnie, że nie muszę nadążać za niczyją wizją idealnego życia. Wystarczy, że będę wierna swojej drodze. Choćby była skromna, cicha i zwyczajna.

Stop głośnym myślom.

Tym, które wyciągają stare lęki. Tym, które podpowiadają, że za mało robię, za mało jestem, nie pasuję, nie nadążam. W Adwencie gaszę je jedną świecą. Małym płomieniem. Ciszą, którą w końcu dopuszczam do głosu.

Stop udawaniu, że wszystko gra.

Bo nie zawsze gra. I nie musi. Adwent jest czasem czekania, a czekanie często bywa niewygodne. Ale to właśnie tam, w tej niewygodzie, rodzi się coś dobrego. Coś prawdziwego. Coś, co ma sens.

To jest moje tegoroczne „stop”. Proste, spokojne, potrzebne. Chcę je nieść przez kolejne dni, powoli zapalając następne świece i dając sobie czas, którego tak długo sobie odmawiałam. Bo zanim przyjdzie światło, muszę nauczyć się nie biec za nim tylko pozwolić mu do mnie dojść. W swoim tempie. W swoim rytmie. W ciszy, która leczy.

W Paprotnikach podobno rosną tajemnice… ja znalazłam jedną więcej

Zatrzymałam się. Zamykam ostatnią stronę „Paprotników” i czuję - z jednej strony ulgę, że mnie nie znają w tej wsi, z drugiej - lekkie ukłucie: a co by było, gdyby to o mnie ktoś zaczął drążyć mroczne tajemnice… „Paprotniki” to kryminał - i to solidny - z morderstwem sprzed lat, rodzinną tajemnicą, której nikt tak do końca nie chciał poznać, i z dziennikarską bohaterką, która mimo traumy, wraca, żeby wydobyć prawdę. Ale to też coś więcej. To opowieść o przeszłości, która nigdy tak naprawdę nie odchodzi. O bliznach - dusznych, kłębiących się w pamięci i o ludziach, którzy po latach mogą odkryć, że nie uciekli od tego, co wydarzyło się kiedyś. 

„Paprotniki” to nie jest tylko kolejne mroczne zbrodnie-kto-zabił. To także, moim zdaniem, opowieść o cieniu, który pada na całe życie, o strachu, który bywa toksyczny, o rodzinnych sekretach, o zacieraniu śladów, a potem o tym, jak bolesna i czasem wyzwalająca bywa decyzja, by odkurzyć przeszłość. To zapach ziemi po deszczu, stare śmieci w piwnicy, zamknięte szkatułki i pytania, które od lat były ignorowane, a teraz wróciły jak powódź. I choć czasem fabuła idzie na skróty albo próbuje zmieścić za dużo, to co z tego, jeśli dzięki temu czujesz, że ta historia „żyje”? Jeśli boisz się spojrzeć w ciemność, a mimo to czytasz dalej, bo chcesz wiedzieć.

Moje myśli przy wyłączonym świetle

Zastanawiam się, ile ludzi w realnym życiu nosi takie „Paprotniki” w sobie - małe miasteczka pamięci, nieme krzyki, zamiecone pod dywan stare grzechy. A co by było, gdyby ktoś postanowił wziąć długopis, lampę i odkurzyć stare archiwa, zapiski, rozmowy… I czy wszyscy by się zgodzili, żeby prawda ujrzała światło dzienne. Ale może czasami warto. Bo prawda ma w sobie jakiś rodzaj ulgi. Czasem to właśnie ona jest tym jedynym kluczem do przetrwania.

A jeśli kiedyś poczujecie, że potrzebujecie przeczytać coś, co nie pozwoli wam spokojnie spać - „Paprotniki” mogą być idealne. Tak, z tym całym dreszczem, trudem i świstem powietrza przecinanego przez zapach starej ziemi i zamkniętych drzwi.

Jesień we mnie

Są takie dni, kiedy patrzę przez okno i widzę siebie w tej porze roku. W kolorach, które powoli gasną. W liściach, które już nie trzymają się gałęzi tak mocno jak latem. W wietrze, który przestawia wszystko po swojemu. To chyba dlatego jesień zawsze była mi najbliższa. Bo jest w niej coś z dojrzewania i coś z puszczania. Coś z kończenia i coś z zaczynania. Coś, co tak bardzo pasuje do mojego wnętrza.

Bywają we mnie dni pełne światła - jak te słoneczne, złote poranki, kiedy człowiek łapie nadzieję nawet nie wiedząc skąd. Ale są też dni szare, wilgotne, ciężkie. Dni, w których chciałabym owijać się w ciepły sweter nie tylko z zimna, ale i z potrzeby schowania uczuć.

Jesień we mnie to zgoda na zmianę. Na to, że nie zawsze będę kwitła. Że czasem muszę opaść, zatrzymać się, pobyć bliżej ziemi. Że potrzebuję ciszy tak samo jak potrzebuję światła.

To też czas przeglądania tego, co niosę: co jest jeszcze moje, co już mi ciąży, co powinnam zostawić, żeby móc pójść dalej.

Tak jak drzewa nie żałują liści — ja uczę się nie żałować tego, co musiało odejść. Nie dlatego, że było złe, ale dlatego, że już nie służyło. Jesień nie pyta, czy jesteśmy gotowi. Jesień po prostu przychodzi.
I zabiera tylko to, co niepotrzebne.

Jesień we mnie jest cicha, ale nie smutna. Jest dojrzewaniem, nie końcem. Jest przygotowaniem na nowy początek, którego jeszcze nie widać, ale który — jak wiem z doświadczenia — zawsze nadchodzi. Bo nawet po najdłuższej, najciemniejszej jesieni… w końcu wraca światło.

Zagadki i zbrodnie w "Serii z trupem" Iwony Banach - świetny wybór na jesienne wieczory

Jesienne wieczory mają w sobie coś magicznego. Gdy za oknem ciemno, człowiek szuka historii, które otulą jak miękki koc, ale jednocześnie nie pozwolą zasnąć. I właśnie wtedy w moje ręce wpada Seria z trupem Iwony Banach. Kryminał, który absolutnie nie udaje, że jest śmiertelnie poważny, choć trupów tam nie brakuje.

To ten typ książek, przy których parska się śmiechem nad kubkiem herbaty, po czym za chwilę zastanawia, kto tu właściwie miesza, knuje i dlaczego wszyscy mieszkańcy miasteczka zachowują się tak, jakby każdy mógł mieć coś na sumieniu. Banach ma talent do tworzenia postaci, które są tak realne, że chciałoby się z nimi usiąść przy stole - choć przy ich skłonności do pakowania się w kłopoty pewnie skończyłabym w środku dochodzenia.

Nie ma tu mroku, który przytłacza. Jest za to ciepło, inteligentny humor i zagadka, która trzyma w lekkim napięciu, ale nie odbiera tchu. Taki kryminał-przyjaciel. Do poczytania po pracy, do schowania się przed listopadem, do uśmiechnięcia się pod nosem, gdy autorka znów wrzuca bohaterów w sytuację kompletnie absurdalną, a jednak… tak bardzo pasującą.

Jeśli tej jesieni potrzebujesz historii, która wciągnie Cię jak dobry serial, rozbawi i pozwoli odetchnąć od codzienności - Seria z trupem będzie jak znalezienie czekolady w szufladzie wtedy, gdy myślałaś, że już nic nie zostało. Ciepła, lekka i idealna do czytania, gdy za oknem szaro.

Zostawić po sobie światło

Listopad się skończył. Ten miesiąc zawsze jest dla mnie jak długi, głęboki oddech - trochę chłodny, trochę mglisty, ale konieczny, żeby zobaczyć wyraźniej to, co w środku. Kiedy patrzę na mijające dni, myślę o czymś, co wraca do mnie jak refren: o zostawianiu po sobie światła. Nie zawsze trzeba robić wielkie rzeczy. Nie trzeba głośnych słów, idealnych planów, spektakularnych zmian. Czasem wystarczy zwyczajne dobro - takie, które mieści się w jednej wiadomości wysłanej „bo pomyślałam o Tobie”, w uśmiechu podanym obcej osobie, w odłożeniu telefonu, żeby naprawdę posłuchać.

Światło to małe gesty, które rozjaśniają komuś dzień, choć nawet o tym nie wiemy. To ciepłe spojrzenie. Krótka modlitwa za kogoś. Kupa śmiechu w wiadomościach o późnej porze. I to zdanie: „Dasz radę”, które potrafi podnieść bardziej niż niejedna motywacyjna książka.

Czasem myślę, że choć zmieniłam miejsce, zmieniłam życie, a część mojego świata rozsypała się po drodze, to jedno mogę zabrać wszędzie: światło. To, które dźwigałam nawet wtedy, gdy nie miałam siły go trzymać. To, które ktoś kiedyś zapalił we mnie i dzięki temu mogę dziś zapalać je dalej.

Bo miejsce się zmienia. Widoki się zmieniają. Ludzie obok się zmieniają. Ale serce, które pamięta o drugim człowieku, świeci tak samo - w małym mieszkaniu, w bloku, w innym mieście, w innym życiu.

I może właśnie o to chodzi na koniec listopada. Nie o to, żeby zamykać kalendarz z poczuciem, że „zrobiłam wszystko”. Ale żeby zostawić w czyimś dniu mały promyk - taki, który rozświetli choć odrobinkę ten mrok, który o tej porze roku lubi się przysiąść na ramieniu.

Bo świat nie potrzebuje wielkich świateł. Potrzebuje wielu małych. Cichych. Codziennych. Ludzkich. I jeśli choć jednej osobie zrobi się dziś jaśniej - to znaczy, że zrobiłam dokładnie tyle, ile trzeba.